Monthly Archives: Grudzień 2016

Bajki niedobite

Kiedy bajka się skończy, będziemy wiedzieli więcej,
niż wiemy teraz, bo to był zły czarownik!
Andersen

Nadal – choć inaczej niż kilka lat temu – podoba mi się Zabójca bajek, Łysiaka, jako uniwersalna opowiastka o stopniowym odzieraniu rzeczywistości z jej nieprzekonujących ornamentów, barokowych scenografii, fikcyjnych rusztowań. Narrator relacjonuje spotkanie z byłym pracownikiem szpitala psychiatrycznego, który zaraził się od badanego pacjenta chorobliwą manią. Ów pacjent za sprawą magicznego rytuału z użyciem artefaktów nabytych u antykwariusza, posiadł zdolność odwiedzania Bajlandu – krainy wszystkich bajek naszej kultury. Zajrzawszy tam ledwie na chwilę, przeżył nieodwracalny wstrząs, który napełnił go na resztę życia nieodpartym obrzydzeniem wobec wszystkich baśni; owładnęła nim przedziwna idée fixe: zaczął systematycznie włamywać się do księgarni, by rozszarpywać na strzępy ilustrowane książeczki z baśniami. Cóż ujrzał w Bajlandzie?
Ujrzał, jak jest naprawdę. Wszystkie wydumane brednie znane mu wcześniej z książek, okazały się szytą grubymi nićmi, nieznośną propagandą. Nic nie jest już takie samo, gdy człowiek dowiaduje się, że legendarny flecista szczurołap uprowadza z miast dzieci, by sprzedawać je Robin Hoodowi, który – cierpiąc na kompleks Wilhelma Tella – eksperymentuje na nich z jabłkami… etc.

Wiadomo nie od dziś, że pewne wdzięczne formy literackie, choć naznaczone dydaktyzmem, domagają się (nieraz na przekór autorom) odczytań przewrotnych, nawskrośnych i zgoła bękarcich.

Jako pierwsza nasuwa się najbardziej oczywista interpretacja Zabójcy bajek: zostawcie Piotrusia Pana, nie odzierajcie nas z marzeń, pozwólcie roić sobie świat takim, jakim go ukazują tekturowe scenografie, rozchwiane i wytarte, ale wciąż uporczywie przysłaniające nam prawdziwe życie.
Byłby to zarazem sprzeciw autora wobec tendencji zdolnych podkopać jego przekonania, wobec wszystkich tych odczytań podejrzliwych, zdolnych wydobyć z baśni (a więc w ogóle z człowieka) i ujawnić wszelki nasz brud duchowy, jak czyni to psychoanaliza czy postkolonializm.
Oj, źle by się wówczas działo, gdyby się wszystkie królewny Disneya (tak Łysiakowi drogiego) okazały wyrojonymi przez patriarchat kurami domowymi, co jeno aby do ślubu pachniały i wyglądały, a potem niech wzdychają z balkonu – zamężne i pogrążone – na owe lasy, w które mąż się był udał polować na jej dawnych przyjaciół, jelenie, wiewiórki, ptaszki, etc.

Toteż lepiej, żeby się fikcja nie zajmowała tymi sprawami. Niech się tam aby czaruje, niech wszystko snu anioł modrymi skrzydłami otoczy, niech strzela w niebo alegoria, niech symbol symbolizuje, niech się nikt niczego nie domyśla.

Aliści jest jeszcze bajka nieodgadnioną.

Nie przypadkiem narrator utworu Łysiaka wyraża pod koniec zadowolenie z osobliwego spotkania, a także wdzięczność za ukazanie mu odwrotności rzeczy. Może istotnie są bajki jedynie wypadkową tej prawdy, jaka się kryje w Bajlandzie, może tam właśnie powinien zaglądać człowiek, odczytując bez trwogi symbole i znaki, jakimi się śniąca jaźń posługuje. Odkopać zbiorcze podświadome, rozpoznać indywidualną tęsknotę w mnogości odczytań; byłby to etap ostatniej dojrzałości, dojrzałości do baśni, by dzielnie stawić czoła jej okrutnej prawdzie. Może istotnie potrzebny jest w oku okruch diabelskiego lustra, abyśmy dostrzegli rzeczy względnymi, poza dobrem i złem.

Czy zatem istnieje centrum, od którego odchodzą, i do którego prowadzą na powrót symbole, czy też brak jakiegokolwiek centrum, wszystko jest ruchome, wszystko względne, i tylko kolejne interpretacje migocą nam pośród nieodgadnionej galaktyki znaczeń, i nie da się żadnej baśni odczytać?

My, wolne duchy, znamy już odpowiedź, i cieszy nas ona, i bawi.
My wiemy, czemu wilk tak wyje w księżycową noc.


Jutrzenka stylu

Przeciw nadmiernej wstrzemięźliwości stylu:

Mieszane rodzaje w sztukach świadczą zdaniem Nietzschego o braku u twórców wiary we własne siły. Czyż jednak nie bywa na odwrót?

Niektórym zdaje się, że wszechstronni autorzy poszukują kryjówki pośród różnych dziedzin, pragnąc być może ukryć ubogość myśli, zakraść się w cień niejasności, oszańcować swój warsztat fasadami iluzji. Taki osąd wynika wszelako z podejrzenia doczesnego, nazbyt jeszcze skupionego na autorze, nie zaś na samym dziele. A przecież „autor ma usta zamknąć, gdy dzieło jego usta otwiera”.

Praktyka to nieładna, nadgorliwa, neurotyczna wręcz: nim jeszcze dzieło ostygnie, filtrować je wzrokiem podejrzliwym, przenicować analizą podług własnych uprzedzeń. Tymczasem, jak bywają pięknymi etiudy młodych pianistów, tak i twórcze wprawki pisarza mogą poruszyć, ożywić czytelnika, i stać się, gdy ostygną, w pełni samodzielne. Nie z braku wiary (słowo niewdzięczne), lecz z jej nadmiaru, rodzą się w pisarzu najśmielsze eklektyzmy. Ważne przy tym, aby się nie rozbestwić, aby nie zapomnieć o poszanowaniu formy, wszak „śliski lód jest rajem dla wprawnych łyżwiarzy”. W obrębie surowych reguł czynić można wszystko.

Pisarz wdzięczny jest tym, którzy przyjąć chcą jego dary, woli dawać niż brać, i niczego nie pragnie w zamian. Jest to ów słoneczny nadmiar, którym pragnie się dzielić Zaratustra. Owa „cnota darząca”, jak to Nietzsche nazywa, jest przejawem mocy, może jeszcze nieposkromionej, ale już ziszczonej w dziele. Twórca przekonany, że najtajniejsze sfery dostępne są jego myśli, lubi nieraz pobłądzić, zgubić się, powłóczyć z dala od dziedzin już znanych. I nieraz błądząc w ten sposób, przedwcześnie da wyraz geniuszu, nim jeszcze sam siebie odnajdzie.

Co się tyczy niebezpieczeństw retoryki, to znów oskarżenie nazbyt ogólne, by mogło wykazać winę. Można z równym powodzeniem tropić u autorów interferencje cudzej myśli, lecz powszechność tego zjawiska czyni zeń normę – nie zaś wypaczenie. Tak samo jest z retoryką, która wykwita niejako samoistnie wszędzie tam, gdzie rodzi się tekst. Wpadać w jej liczne pułapki lub też nadużywać bezmyślnie, nie jest tym samym, co stosować ją świadomie.

Pisze Nietzsche nieco wyżej: „cechą dobrego pisarza jest, iż woli, by go rozumiano, niż podziwiano; pisarz taki nie pisze dla czytelników szczwanych i nadmiernie przenikliwych”. To prawda, że nieraz podziw przychodzi bez zrozumienia. Bywa jednak, iż zrozumienie jest przyczyną podziwu. Podziwiając wreszcie, podziwia czytelnik to, co w dziele ujrzał i pojął z samego siebie. Czytelnik jest samolubny, lektura jest aktem autoerotyzmu.

Popełniwszy Zaratustrę, należy się z tym liczyć.


Wolne duchy

Nietzsche nieczęsto chwali, a jeszcze chwaląc – uszczypnie.

Chyba że chwali sam siebie:

Gdyby zliczyć ducha i dobroć wszystkich wielkich dusz w jedno, to wszyscy razem nie byliby w stanie stworzyć jednej przemowy Zaratustry.

I słusznie. Uważam, że – prócz uporczywych kąsań, podejrzliwych zerknięć i nie znającej litości krucjaty przeciw bożkom – jest Nietzsche najlżejszy, ilekroć sam siebie wywyższa. Oto chwile największej afirmacji życia, jakich zaznałem w literaturze.

Nie da się zresztą wyczytać w rzeczach lub dziełach czegoś, czego zalążków nie miałoby się już w sobie. Jak w owej werońskiej zagadce sprzed wieków, pisarz jest siewcą, a słowa jego, by obrodzić, muszą najpierw trafić na grunta urodzajne.

Toteż kiedy pisze Nietzsche o tym, jak powstawał Zaratustra, trzeba mieć w sobie choć trochę z tancerza, i trochę z lekkoducha, by poznać, że autor nie jest bynajmniej zarozumiałym narcyzem. To chyba jasne, o czym tu mówimy.

Kto ciężkich szuka brzemion, powinien ponosić sam siebie.