– czyli kilka luźnych przemyśleń na temat przeżywania lektury
I proustly believe I’ll man-age d’écrire in an Ernestly sober Heming-way.
But not yet.
Niezmierzona potęga opowieści tkwi w tym, czego tekst nie mówi.
Tekst stanowi zaledwie szkielet, na którym osiada skondensowana zawiesina pobudzonej wyobraźni, przybierając najrozmaitsze formy. Każde słowo, niby kamień rzucony w wodę, roztacza wokół siebie kręgi asocjacji, odmienne dla każdego odbiorcy. Każda formacja słów, zdanie, okres, strumień świadomości, jest zaledwie ekstraktem opowiadanego świata, wokół którego snujemy własne domysły i przypuszczenia. To one stwarzają diegetyczne uniwersum, w którym zatapiamy się podczas lektury, nie zdając sobie sprawy, jak wiele zawdzięczamy własnej intuicji oraz łaskawym przemilczeniom narratora. Z opisami czy bez nich, nie znamy twarzy Heathcliffa, tak jak nie znamy twarzy Czerwonego Kapturka, nigdy też nie dotkniemy powabów Damy Kameliowej. Cóż bardziej oczywistego? Konstruujemy własną wersję opowieści na podstawie wskazówek autora. Ileż razy nie doliczyliśmy się bohaterów, biorących udział w opisywanej scenie, gdy nagle, niby w teatrze, zjawił się ktoś, kto już tam był, by zmienić bieg wydarzeń, nie budząc mimo to naszego zdziwienia, jak ma to miejsce
w sennym marzeniu.
Z tych oczywistości wynikają istotne konsekwencje. Niewyczerpane możliwości słowa, tkwiące w niedopowiedzeniu, w zatajeniu faktów, w pominięciu, pozwalają zachwiać logicznym porządkiem, wprowadzić element magiczny, jak tygrys Cortazara, wspominany w każdym niemal akapicie, a jednak nieobecny, krążący po domu, zawsze tam, gdzie nie ma bohaterów, gdy nagle…
Zresztą, to, czego autor nie zataił, i tak z lubością skrywa się przed nami. Dochodzimy oto do najsłodszej z przywar czytelnika, jaką jest nieuwaga. Przez nieuwagę zmieniamy tekst, wprowadzamy doń elementy obce, mylimy słowa, zgadujac je w pośpiechu, nanosimy poprawki w składni, przypadkowo przeskakując linijki, wreszcie, wyobcowani z egzotycznego świata opowieści, stosujemy własne schematy poznawcze do niejasnej rzeczywistości, jaka się przed nami rysuje, czy będzie to wynaturzony las braci Grimm, okolice kafkowskiego Zamku, labirynt marquezowskiego generała.
Wysiłek pierwszej lektury, konieczność ciągłej inwentaryzacji świata przedstawionego, demografia i geografia powieści, chronologia, intryga, referencyjność, znacznie ograniczają możliwość analizy. Pierwsza lektura jest przeto zawsze bardziej emocjonalna niż badawcza. Posiada pewne cechy erotycznej antycypacji, i jeśli jest doświadczeniem mniej lub bardziej równoprawnym wobec „rzeczywistego” przeżywania, lektura ponowna jest względem niej, jak by to ujął Barthes, perwersją.
Dla greckiego widza – mówi Barthes – śledzącego w teatrze antycznym dzieje Edypa, rozwiązanie akcji nie jest zaskoczeniem. Zna on mit, zna tragiczne losy tebańskiego króla. Dlatego też przystępując na nowo do rytuału przeżywania sztuki, widz rozdwaja się niejako; jego doświadczenie pozostaje poza świadomością. Grecki widz czeka niecierpliwie na zagadkę sfinksa, na odpowiedź króla, na zrozumienie ślepej przepowiedni, fatalne rozpoznanie. Poznawszy samego siebie, Edyp musi wykłuć sobie oczy.
Wreszcie, za najbardziej płodną z cnót czytelniczych, uważam niezrozumienie. Tekst niezrozumiany (podobnie, jak niezrozumiały) pomnaża domysły – cóż dopiero, jeśli czytamy go w obcym języku? Swego czasu deszczowa poezja Verlaine’a kazała mi błądzić w ślepych uliczkach; nie miałem ochoty zaglądać do słownika, czytałem w błogiej nieświadomości przypadkowe sonety, część rozumiejąc, część dopowiadając. Był to stan na wpół senny, którego trwania nie pojmujemy, a który błogosławimy z tęsknotą, utraciwszy go na dobre po przebudzeniu.
A teraz on, pół pisarz, pół potwór, liryczny barbarzyńca, siewca prowincjonalnych mitów, pogromca składni i dobrych obyczajów tradycyjnej stylistyki, poeta czy heretyk, sam nie wiem, cokolwiek to jest, pisze jak zdegenerowany anioł, pochłania jak morze, zatapia w sobie, nic nie wyjaśniając, ukazuje, obrazuje, metaforzy, i nazywa się Faulkner.
Wściekłość i wrzask to był wstrząs. Do teraz nie wiem, co się stało. Przypuszczam, że polski przekład z karkołomną wirtuozerią ocalił ten niepojęty styl, trud wynagrodzony, doceniam, chociaż niewiele z tego rozumiem. Po As I lay dying sięgnąłem w wersji oryginalnej, i nie należy przez to wnioskować, iż czytałem po angielsku. Czytałem w języku Faulknera, a to co innego. Ponieważ zasób leksykalny powieści przerasta mnie miejscami, wynaturzone obrazy jawią mi się jako jeszcze bardziej groteskowe, w porządku sennym, by nagle jakieś słowo, nareszcie rozszyfrowane, rozjaśniło tę wizję, zaostrzyło kontury, i tak od pierwszej sceny, kiedy Darl idzie przez pole, Jewel kilka kroków za nim, i nagle Cash wyłania się z okna, które jest trumną, trumną dla Addie, przyglądającej się z okna stolarskiej obróbce pudła jej wiecznego spoczynku. Na dodatek bohaterowie nieustannie gwałcą gramatykę, pomijając czasowniki posiłkowe lub używając form present perfect zamiennie z present simple, jak w wypowiedzi Kate: She ought to taken them… W tym zachwycie niezrozumienia powracam niejako do natury, odkrywam piękno nieskalane analizą, rozmigotaną grę słów i obrazów. Przeżywam maleńkie chwile świeckiej ekstazy, kiedy we Wściekłości i wrzasku „Caddy wybiega z lustra”. Faulkner uczy mnie czytać na nowo, delaicyzuje mnie na swój sposób, powtórnie umagicznia, uwalniając od jarzma naukowej aparatury – której sam się naturalnie wymyka – dzięki czemu stać mnie znowu na genialny zachwyt dziecka. I jeśli w tym podejściu, na jakie pozwalam sobie, wychodząc na krótko poza badawcze poletko, wiele mi umyka, doprawdy, nie żałuję.
Zrozumiałem więcej, nie rozumiejąc, niż gdybym zrozumiał wszystko.